Wolność, psiakrew!

13:49:00 5 Comments A+ a-

Dzisiaj będzie historia, która w niczym nie przypomina bajki. Można nawet pokusić się o stwierdzenie, że opowieść ta jest dokładną odwrotnością baśniowych fabuł, ponieważ tam gdzie one się kończą, zaczyna się moja opowiastka. A jak się kończy? Zaraz się dowiecie.

Once Upone A Time

Dawno temu, w wielkim i głośnym mieście, żyła sobie młoda, niezaradna życiowo kobieta. Nie miała szczęścia ani w karierze zawodowej ani w miłości. Miotała się od jednej beznadziejnej pracy, do drugiej- jeszcze gorszej. I chociaż skończyła studia i miała te wymarzone trzy literki przed nazwiskiem, nie potrafiła wykorzystać tego faktu, by jakoś się w końcu ustawić. Aż pewnego pięknego dnia szczęście się do niej uśmiechnęło i znalazła swojego Księcia.
Niestety, wciąż pracowałam w jednej z popularnych sieciówek z ubraniami. Kto miał ten etap za sobą, ten wie, dlaczego nie napawało mnie to radością. Na początku byłam nawet podekscytowana nowymi możliwościami (po latach myślę sobie: serio?) i starałam się ze wszystkich sił. Ale te wkrótce się wyczerpały. Słynna "premia sprzedażowa" wciąż była jedną z tych urban legend, które spełniają się tylko w amerykańskich serialach glamour... Nie mogłam znieść tego okropnego uczucia, które pojawiało się, gdy tylko przekraczałam próg sklepu i rozpoczynałam swoją zmianę- bolesnego uczucia marnowania życia.
Kiedy dojrzałam do decyzji o założeniu własnej działalności byłam tak podekscytowana, że nie wzięłam pod uwagę żadnych ciemnych stron posiadania firmy. W końcu odzyskałam WOLNOŚĆ! Stałam się panią własnego czasu. Nikt nie mówił mi, co mam robić. Coś pięknego ...
I zaczęło się ...

Wolność, bejbe!

Na początku traktowałam to jako stan przejściowy. Tak jakbym musiała się oczyścić ze wszystkich złych emocji, których nazbierało się przez lata pańszczyzny. Miał to być krótki urlop. Wylegiwałam się w łóżku, siedziałam ciągle na fejsie- byłam szczęśliwa. Moje życie towarzyskie kwitło! Kalendarz miałam zapełniony spotkaniami, kawkami, imprezami. Byłam wszędzie, bo przecież miałam NIENORMOWANY CZAS PRACY. Dostosowywałam się do swoich harujących w pocie czoła znajomych. Dla nich zawsze miałam czas. A kiedy trafiało się jakieś zlecenie, często robiłam je po nocach. Nierzadko po jakiejś imprezie. Potem płakałam, jaka ja jestem wykończona. W moich żyła płynęła już tylko kawa.

Mądra ja po szkodzie...

Łatwo można się domyśleć, jaki koniec ma ta historia. Smutny. Moja działalność umarła śmiercią naturalną? Nie, to ja ją dobiłam. Swoim brakiem zaangażowania, słomianym zapałem, niedojrzałością i brakiem SAMODYSCYPLINY. Wolność uderzyła mi do głowy. Okazało się, że bycie własnym szefem nie jest takie łatwe, a posiadanie firmy- takie kolorowe. Pieczątka nie czyniła ze mnie jeszcze "pani prezes".

Wiatr zmian

Dlatego teraz mam plan. Przede wszystkim, nie zakładam, że wszystko będzie po mojej myśli, bo Hania szybko mi ją wybija z głowy. Na razie założyłam sobie, że pracuję 4 godziny dziennie. Jest to święty czas, który poświęcam tylko mojemu projektowi. Oczywiście, w pierwszej kolejności Hani. Gdy ktoś proponuje spotkanie, nie mówię już: "Nie ma problemu, mam czas, zaraz będę!" O, nie!  Umawiam się w innych godzinach. Okazuje się, że można.

No, może zefirek... ;)

Za mną pierwszy tydzień samodyscypliny. Nie jest lekko. Mam jeszcze mnóstwo słabości, o których opowiem Wam następnym razem. Jednak nie zniechęcam się, bo to najgorsze, co mogłabym zrobić. Gorsze nawet niż popełnianie błędów.

                                 
  Tak było ....


                                
                                
  Tak jest. A przynajmniej- takie jest założenie :)

Mam dziecko!

05:17:00 2 Comments A+ a-

Kolejny łyk. Czuję jak boski płyn wypełnia każdy zakamarek mojego ciała. Nie jestem spokojniejsza, ale czuję, że żyję. Filiżanka kawy to mój ostatni bastion. Cudem ocalała cząstka normalności. Wspomnienie beztroskiego życia, które wiodłam zanim Ona się zjawiła. Od początku mojego macierzyństwa była rytuałem, który pomagał mi przetrwać najgorsze chwile.

Siedzę i piję kawę. Ona słodko śpi. Rozglądam się po pokoju. Zauważam zeszłoroczny kalendarz. Po chwili przewracam kartki i czuję się, jak w wehikule czasu. Skrzętnie zanotowane godziny wizyt u lekarzy, adresy, numery telefonów, strzępki pomysłów, skomplikowane wyliczenia, listy zakupów- tak kiedyś wyglądało moje życie. Dzień zapełniony od rana do wieczora. Nagle wkrada się nutka nostalgii, która szybko zamienia się w zazdrość. Ta natomiast z łatwością przechodzi w żal.

Przez kilka miesięcy prawie nie spotykałam się z ludźmi. Oczywiście, wychodziłam z Nią na spacery, do sklepów, czy do lekarza. Ale nie było mowy o wypadach towarzyskich, jakiejś kawce w miłym miejscu, dłuższej pogawędce na ławce w parku. Dlaczego? Bo mam dziecko.

"Mam dziecko" stało się moją wymówką idealną. Równało się to dla mnie z tym, że na nic nie miałam czasu ani siły. Na początku w rzeczywistości tak było. Później zaczęłam w to święcie wierzyć. A ostatnio co raz częściej łapałam się na tym, że sprytnie wykorzystuję ten fakt i usprawiedliwiam nim swoje lenistwo, czy brak motywacji. Nagle stałam się własnym wrogiem. A przecież najtrudniej walczyć z samym sobą. Nie raz krzyczałam, że z niczym się nie wyrabiam, nie mam dla siebie chwili spokoju, nie mogę się rozwijać, a potem popijałam kawkę przed komputerem, klikając po raz setny "lubię to" ...

Kiedy nastąpił przełom? Trudno powiedzieć. Tak wiele czynników miało na to wpływ. Kocham Ją każdego dnia mocniej, a Ona co raz bardziej interesuje się otaczającym światem. To właśnie daje mi siłę do zmian. Muszę ruszyć z miejsca, aby dotrzymać Jej kroku.
Poznaję nowych, inspirujących ludzi. Każda znajomość jest jak niespodzianka. To historie, które mogę odkryć i obietnica przygód, które mogę przeżyć.
Nie chcę być już księżniczką zamkniętą w wieży na własne życzenie. Czas ściąć złoty warkocz, wyważyć drzwi i zbiec po schodach!

Wracam do projektu, porzuconego tuż przed Jej narodzinami. Tym samym, decyduję się na ciężką i niewdzięczną pracę w domu, który został opanowany przez dziecko. Mama sama w domu... Czy dam radę?
Trzymajcie kciuki :)