Na trawce
Tak niewiele trzeba, żeby zadowolić
dziecko. Wywołać uśmiech na jego twarzy. Dzisiaj przekonałam się
o tym po raz kolejny. Takie moje małe olśnienie, z
którym chcę się z Wami podzielić- bo jak często zdarza się
okazja, aby radośnie zawołać: „Eureka, to jest to!”?
Gdzieś w mojej głowie zakopała się
taka myśl, że muszę dostarczać moim dzieciom multum rozrywek-
inaczej nie będą się prawidłowo rozwijać, nie poznają świata,
nie zechcą nawiązywać kontaktów. Zatem, jeśli spacer, to w miejsca,
które mają coś do zaoferowania. Najlepiej, żeby był wypasiony
plac zabaw, fontanny, jeziora, łabędzie i karuzele- no, troszkę
sobie tutaj pobujałam w obłokach, ale rozumiecie, o co mi chodzi.
Fajerwerki!
Tymczasem, do pełni szczęścia
wystarczył mojej starszej córce kawałek trawy pod blokiem i piłka.
Mamy tutaj drzewko, dwie ławki i trawnik. Hania sobie beztrosko
hasa, Zosia śpi w wózku, a ja leżę na kocyku i czytam.
Od kiedy jest z
nami najmłodsza pociecha, spacer to dla mnie spore przedsięwzięcie
logistyczne. Hania wciąż lubi wózek, jest za mała na długie
przechadzki. Z kolei, ja jakoś nie widziałam siebie sunącej po
łódzkich chodnikach i ciasnych sklepowych alejkach z podwójnym
wózkiem. Dlatego jeśli wychodzę z dziećmi sama, Zosia jest w
chuście, a Hania w wózku. Ale nawet wtedy jest to spore wyzwanie.
Dlatego nie zgrywam już mecenasa kultury i po prostu krążymy po
najbliższej okolicy. A kiedy nie mam ochoty i na takie wojaże-
bawimy się na naszej trawce. Wszyscy są zadowoleni.
Warto sobie czasami odpuścić.
Strategie są wszędzie, wystarczy wyciągnąć po nie ręce.